Witajcie.
Tak, gdzie się podziały te świetlane czasy mojego
bloga z fantastyką, kiedy dodawałam jedną notkę tygodniowo? No, może nie
zawsze, często i gęsto się tłumacząc, ale do cholery, to były piękne wyniki i,
jak na mnie, niebywałe popisy systematyczności i chęci. Teraz człowiek jest
rozlazły, niezorganizowany i rozleniwiony nieregularnością zajęć – kiedy jest
ich masa, oczywiście „nie ma czasu”, kiedy w ogóle ich nie ma – przecież trzeba
korzystać z czasu wolnego, nadrobić książki i seriale. A talent siedzi sobie w
ziemi, radośnie ulegając procesom gnilnym. Tak, Skurska – z blogiem przegrałaś
na każdym froncie. I nawet, gdybyś chciała żarliwie obiecywać poprawę i bić się
w piersi, mówiąc „bądź miłościw mnie grzesznej”, co z tego, gdy niedługo
haniebnie zgrzeszysz znów i znów i tak już do końca czasu? A sąd ostateczny
rozliczy cię! Oooo, jak on cię rozliczy. To już lepiej nic nie obiecuj, to już
lepiej pisz nieregularnie, byle częściej, niż przez ostatni rok.
Obiecuję poprawę, proszę o pokutę i rozgrzeszenie.
Dobra, przejdę do tematu, o którym dawno już myślałam,
tj. nieprzystawalności naszych wyobrażeń do rzeczywistości. Czytaj: w głowie
powstaje myśl, którą uważamy za prawdziwą, odzwierciedlającą faktyczny stan
świata poza tobą samym, a tu taka niespodzianka i rozczarowanie – to był tylko
fantazmat, który z jakichś przyczyn uznaliśmy za niepodważalny. Niepodważalny,
podczas kiedy okazał się pałubą, fałszem, wymysłem mózgu, który chciał jak
najlepiej dla swego właściciela.
Zanim rozwinę temat, to jeszcze jedna uwaga – piszę
ten post robiąc wiwisekcję psychiki marzyciela obdarzonego bujną wyobraźnią,
być może niektórym ten punkt widzenia jest zupełnie obcy. Z korzyścią dla Was,
obiektywnych obserwatorów otaczających Was zdarzeń!
Sytuacja 1, czyli jak się widzisz, tak się
zdziwisz
W głębi duszy (choć dusza to akurat metafizyczne
pojęcie, ale you know what I mean) obraz nas samych jest dość wyidealizowany,
pomimo kompleksów, nieco bardziej oddalonych od sedna naszego „ja”. Chcemy się
widzieć trochę lepszymi niż w rzeczywistości, bo to nasza pieprzona ochrona
przed gryzącymi wyrzutami sumienia (o, przecież wyjechał na tak długio i mnie
zostawił, pewnie też „dobrze się bawił”, a kobieta jest jak ryba – nie powinna
wysychać), sposób podbudowania zranionego ego (no dobra, jestem matematycznie
ułomna, ale za to jak dziergam koronki!), chęć dowartościowania siebie na tle
innych (Ja przynajmniej jak się uczę, to wyłączam fejsa. No dobra, zamykam
chociaż klapę laptopa. A Kaśka siedzi non-stop!), możliwość utwierdzenia się w
słuszności własnych sądów, a przy tym wykazania niesprawiedliwości okrutnego
losu (to ja mam intelekt, to ja, do cholery jestem błyskotliwa i lotna,
dlaczego ona dostała lepszą ocenę ode mnie?) i tak dalej.
Co jest jasne, taki mechanizm obronny służy też walce
o siebie (mam nogi do nieba, pupcię jak serduszko, a jak mnie zapytają o czym
marzę, to powiem, że o pokoju na świecie, albo wymyślę coś równie szczytnego.
Top model jest mój! | A na poważne – Jestem pomysłowym człowiekiem, kto da
radę, jeśli nie ja?). Nie wszystkie te sposoby myślenia muszą szkodzić; moim
ostatnim odkryciem jest to, że można zupełnie opacznie interpretować
rzeczywistość, patrząc przez pryzmat własnej osoby. W sumie to zdanie jest
oczywiste, ale czasem uświadamiamy sobie nowe rzeczy, ubierając przeżywane
sytuacje w słowa, które z kolei powtarzają się tak wiele razy, że tworzą
schemat. I nagle buuum! Odkrywamy, że ta prawda przechadza się przez nasze
życie z zaskakującą częstotliwością.
A więc – rzeczywistość nie nagina się w żaden sposób
do zawartości naszej mózgoczaszki. Jestem dobrym i wrażliwym człowiekiem, ale
oczekując, że w zamian otrzymam te same wspaniałości charakteru od reszty
społeczeństwa, wymyślam bzdurę z kategorii „bzdura nad bzdurami”.
Myślę „Ale ona jest głupia! Ja to bym na jej miejscu
zerwała już dawno.”, a postawiona przed sytuacją analogiczną „Ojej, właściwie,
to co ja mam oprócz niego? Nie jest jakoś super, ale… może się między nami
poprawi? Jeszcze zaczekam”.
Mam cudowne plany na przyszłość, odmalowane z wielką
wyrazistością i w żywych kolorach. Mam plany. Mam. A rzeczywistość i czas tylko
mnie z nich rozliczają, wcale ich nie przybliżając. Bo czułam się bezpiecznie w
sferze idealnego „mam” własnej łepetyny. No proszę, nie wystarczy chcieć. Kto
by pomyślał?
A teraz sprawa widziana z drugiej strony, czyli
obrazek powykrzywiany i zniekształcony, coś jak anorektyk widzący w lustrze
pięćdziesiąt kilo nadwagi i fałdy tkanki tłuszczowej. Coś, co jest nie tylko
odkryciem Ameryki, ale wręcz odkryciem pomnika Kościuszki na Placu Wolności w
Łodzi. Będę pisać o swoich doświadczeniach dla dokładnej ilustracji tematu. Historia
autentyczna – za często zdarza mi się myśleć o sobie dość „jateistycznie”
(określenie by Aga K.), tj. w kategoriach niewiary absolutnej. Otoczenie
zapewnia mnie o błędzie tego rozumowania. Mój problem polega na tym, że nie
potrafię się nawrócić (znów religijne metafory, noticed?), ale to już kwestia
na inną okazję. Historia autentyczna nr dwa – do pewnego momentu w życiu
myślałam, że jestem fatalnym przypadkiem realizmu. Do momentu, kiedy po jakiejś
sprzeczce mama pokręciła głową i wytoczyła najcięższą artylerię: „Za dużo
Tolkiena a za mało życia, Ania – wieczny idealizm i pogonie za Pierścieniem.
Nie dasz tak rady, zaręczam ci.”. Dobra, co do treści książki mama trafiła jak
kulą w płot (pogonie?), ale to nieistotne. Jakby się zdziwiłam a potem
zadumałam. No tak, damn right. Chyba jesteśmy najgorszym możliwym źródłem
wiedzy o samych sobie. Ciekawe, jaki portret daliby nam nasi znajomi, gdybyśmy
o to poprosili?
Historia autentyczna nr trzy – do połowy klasy
maturalnej byłam przekonana, że projektowanie wnętrz to właśnie to, co chcę
robić w życiu. Moc tworzenia, ożywiania, projektowania i tak dalej. Po kilku
zajęciach z rysunku już coś mnie „tykało”, że w sumie to rysowanie jest
odrobinę nudne, ale… może będzie ciekawiej? A już na studiach na pewno będzie
super! Tak, to się nazywa uciszanie przeczuć. Chodziłam sobie na lekcje, mając
ochotę cichaczem uciec sprzed drzwi nauczycielki i powstrzymując się od
patrzenia na zegarek, żeby za mocno się nie zdołować. W końcu to moje…
przeznaczenie! W końcu umiem rysować i od dziecka… lubię?
Tak.
Żeby było zabawniej, niedawno stwierdziłam, że z
edytorstwem jest podobnie – robienie korekt, ślęczenie przed ekranem, wytężanie
wzroku w poszukiwaniu błędów a tak naprawdę zero pracy twórczej… Na praktykach
dowiedziałam się, że zwykły, szary redaktor funkcjonuje jak koń z klapkami na
oczach zaprzęgnięty w dorożkę – ciągnąć musi, praca ciężka, grzbiet boli (jako
szary redaktor dostaniesz tanie krzesło z Tesco i zbyt małe biurko, by
wyciągnąć kopyta) a pole manewru ograniczone do minimum, żebyś przypadkiem nie
wykazał zbyt wiele inwencji własnej. I też na początku próbowałam się
przekonywać, że mi się to podoba, I was made specially for it!
Nie mam żadnej recepty na pokrętne ścieżki myślenia,
jakimi czasem się raczymy. Myślę, że dobrze, jeśli przyłapiemy się na gorącym
uczynku i w ogóle, jeśli od czasu do czasu dostrzeżemy to zjawisko, może w porę
ustrzeżemy się od błędu? Czasem to ciężkie, bo dociera do nas prawda,
niejednokrotnie odzierając z dobrze znanych, bezpiecznych złudzeń, bzpretensjonalnie
odkrywając naszą niedoskonałość. No i w ogóle wytykając błąd, a nie wiem jak Wy
– ja nie znoszę nie mieć racji, to takie irytujące!
Sytuacja 2; Neverland, czyli nie brak ci
wyobraźni
Nie mamy żadnych racjonalnych powodów, żeby stworzyć
za pomocą wyobraźni jakiś szczególny obrazek. A jednak robimy to, bo umysł nie
znosi białych plam, potrzebuje mieć jakąś kotwicę, punkt zaczepienia. Uważam tę
zdolność za dość okropną, bo przynoszącą niepomierne zdziwienie: „Tak to
właśnie wygląda, tak… mało emocjonalnie, mało ekscytująco?” – pomyślała
Skurska, całując się po raz pierwszy. Wiem, żenujące, ale tak było.
Pozostając blisko tematu – ileż to razy pomyślałam
sobie z niebiańskim uniesieniem „To ten, och, miłość mojego życia!”. No…
wystarczająco dużo. Patrząc na tych „tych” po jakimś czasie, stwierdzałam ze
zdziwieniem, że byłam ślepa na tak wiele rzeczy, wyobrażałam sobie kogoś
zupełnie innego! I nie chcę przez to powiedzieć „…a tak naprawdę on był
kretynem i paskudnym dupkiem”, tylko, że wykreowałam sobie w główce osobę inną
niż ta z krwi i kości. Często dopasowuje się człowieka do jakiegoś modelu albo
przypisuje mu się pewne cechy z góry (dowiedziono np., że osobom ładnym z góry
przypisuje się inteligencję i uprzejmość ;])... A moja ulubiona prawda góralska
to gówno-prawda i tak mniej więcej prawdziwe są te wyobrażenia.
W ogóle ustrzec się od postrzegania otoczenia, nie
przefiltrowując go przez osobisty Główny Ośrodek Imaginacyjny – zdaje mi się
niemożliwe. A potem niewymowne zdziwienie – inaczej to miało wyglądać!
Ostatnimi czasy stwierdziłam też, że mam zbyt bujną
wyobraźnię względem ludzi. Czy macie czasami przebłyski, że w końcu ułożą się
Wam stosunki z osobami, z którymi wiecznie coś nie gra? Ja tak. Kiedy już mam wrażenie,
że okazja sprzyja, wyobrażenia szybko sypią się w gruzy. Bo to znów była tylko
mrzonka marzyciela, tylko „wydaje mi się”.
Tyle błędnych dedukcji i tyle ufności miał stary król
Lear, wierząc w miłość własnych córek, które jak chciały, tak nim pomiatały.
Problem Leara jest bardziej złożony, to oczywiste; w grę wchodziła jego miłość
własna i przekonanie o autorytecie względem dzieci i poddanych. No i dziwaczne
wyobrażenie, że miłość można zważyć, wyrażając ją niedoskonałymi słowami, ale
to nawet dobrze się składa – same pałubiczne wyobrażenia. Tyle naiwności miał i
Edgar, kochając swojego brata przyrodniego, podczas gdy ten wykorzystał
sposobność i wygnał go z królestwa.
Wspomniane wcześniej przypisywanie z góry ->
stereotypy, tadaaam!
Nie sądzę, bym była wolna od myślenia stereotypami,
choć usilnie staram się tego nie robić. Kiedyś przejechałam się ślizgiem
panczenisty po stereotypie blondynka + panterka, by po rozwianiu mylnych
imaginacji uderzyć się w czółko, bo wyszło na to, że dziewczyna jest świetną,
normalną i inteligentną osobą. Ostatnio zastanawia mnie nieustannie stereotyp
informatyka; nie mogę się oprzeć wrażeniu ludzie zjednoczeni pod sztandarami
twardych dysków czy innych układów BGA mają pewne rysy wspólne a esencją tych z
kolei są chłopaki z Teorii Wielkiego
Podrywu, aren’t they? Ale, miałam nie myśleć w ten sposób. Sheldon i spółka
to układ scalony specyficznych jednostek, połączonych wspólną pasją do nauki i
światów oderwanych od rzeczywistości. Przepraszam, już przestaję.
Stereotypy to też przykładanie do modelu. Oczywiście
takiego modelu nie tworzy się bezpodstawnie, no bo jakie są pierwsze
skojarzenia z wizerunkiem statystycznego Polaka, takiego Janusza? Krakowska
podsuszana; załatwię to, stary; wódka czysta wyborowa; wąsy hydraulika; ogórki
kiszone; taniej kupię, drożej sprzedam; Ameryka; sklep Społem; schabowy [dopisz
własne]. Ilu kojarzycie ludzi, z którymi wymienione cechy/rzeczy się kojarzą?
Ja na przykład takich Januszy spotykam na swojej drodze całkiem często. Nie
będę już rozpisywać się, że dany „wór” nie dotyczy wszystkich ani oburzać się,
że nasze myślenie jest schematyczne – wszyscy zdajemy sobie sprawę jak jest.
Zwracam tylko uwagę na tematykę notki; stereotypy to znów tylko wyobrażenie,
tylko projekcja na rzeczywistość. A nasze myśli nie mają wiele do gadania w
świecie realnym.
Sytuacja 3, czyli pogonie za Pierścieniem –
książki i filmy w życiu społeczeństw.
Tyle razy żyłam książkami, że muszę uwzględnić w rozważaniach
również te fikcje artystyczne.
Powiem tyle – wyobraźnia podpowiada, że powinien być
narrator (a może Narrator), zawiązanie akcji, jej zwroty, co jakiś czas
nieszczęście zakończone pomyślnie, ciągi przyczynowo – skutkowe, logiczna
motywacja, antymonia dobra i zła, urozmaicona fabuła, ciekawi bohaterowie,
wielka miłość, przyjaźń do grobowej deski… a już fantastyczną sprawą byłby happy
end. Oczywiście poza magią, jednorożcami, czarodziejami, elfami, smokami też
nie można gardzić, wiecznie pełnym dzbanem piwa kremowego… ach, dość! Ja nie o
tym. Tak, wyobraźnia tak uważa. Ale myli się, w tym tkwi problem.
Lubimy schematy, jasne motywacje, lubimy powtarzalne
konstrukcje i elementy stałe, bo tworzą obraz uporządkowany i bezpieczny, jak,
w większości książek i filmach. Kto by pomyślał, że zapamiętam tyle z Poetyki wujka Arystotelesa? Właśnie
skojarzyło mi się jego pojęcie imitatio,
którego używał odnośnie do twórczości literackiej. Tak jest i tu – filmy i
książki tylko naśladują życie i mają duży margines „naciągania”.
Filmy bywają podobne do życia, relację odwrotną
oznaczam wymownym skrótem g-p. Gonię i gonię, ani razu nie mając jeszcze
Pierścienia Władzy na palcu.
Morału brak.